Strony

czwartek, 20 kwietnia 2017

Od Nicei do Nowego Yorku - polskie zwycięstwa na hipodromach świata

Zdobywcy Pucharu Narodów. Od lewej: ppłk K. Rómmel, rtm. H. Dobrzański,
rtm. A. Królikiewicz, por. K. Szosland.
Z pucharem stoi płk W. Anders, szef ekipy. Nicea, 1925 r.
Tytuł wpisu zapożyczyłam z książki Adama Królikiewicza "Od Nicei do Nowego Yorku. Sukcesy polskich jeźdźców na międzynarodowych konkursach hippicznych w latach 1923-1926". Tak jak dziś możemy być dumni ze sportowych sukcesów Anity Włodarczyk, Justyny Kowalczyk czy naszych skoczków narciarskich, tak przed wojną gazety z uznaniem rozpisywały się o dokonaniach polskich jeźdźców, nie tylko zresztą w wymienionych tu latach, ale właściwie przez cały okres międzywojnia. Mimo braku odpowiednich, rasowych koni, w niczym nie ustępowali oni najlepszym zawodnikom europejskim. Ba, niejednokrotnie sprzątali im sprzed nosa najcenniejsze trofea indywidualne i drużynowe.
Współtwórcą wielu z tych sukcesów był rotmistrz, a potem major Henryk Dobrzański.  Dziś jednak pozostanie on niejako na marginesie. W niniejszym wpisie chciałam przede wszystkim omówić pokrótce najważniejsze osiągnięcia Polaków na polu skoków przez przeszkody w dwudziestoleciu międzywojennym.
Przedwojenny sport hippiczny zdominowany był przez mundurowych. To oni mieli najwięcej możliwości, żeby doskonalić swoje umiejętności, nie tylko ze względu na dostęp do materiału końskiego. Rozwojowi jeździectwa sprzyjały też władze wojskowe, od szczebla pułkowego, po najwyższy - państwowy. Te ostatnie traktowały występy oficerów na konkursach międzynarodowych nie tylko jako sprawdzian ich wyszkolenia, ale również sposób promocji odrodzonej Polski za granicą. A była ona potrzebna. Zdarzało się, że naszych rodaków przebywających na Lazurowym Wybrzeżu pytano: w jaki sposób porozumiewają się w Polsce? Wszak dotychczas Polacy mówili po niemiecku, rosyjsku lub "austriacku" (sic!) - alarmował rtm. L. Kon. Stąd też wyjazdy reprezentacji finansowane były często nie tylko ze środków Ministerstwa Spraw Wojskowych, ale także Ministerstwa Spraw Zagranicznych.
O wysłaniu oficerów za granicę myślano już w 1920 roku, kiedy w Antwerpii miały odbyć się igrzyska olimpijskie. Specjalnie na ten cel powołana grupa rozpoczęła nawet treningi, jednak plany pokrzyżowała pogarszająca się sytuacja na froncie polsko-bolszewickim. Do pomysłu powrócono w 1922 r., kiedy utworzono grupę olimpijską, trenującą do olimpiady paryskiej. Przed tym decydującym występem postanowiono jednak sprawdzić umiejętności kawalerzystów,  wysyłając ich na międzynarodowe wojskowe konkursy hippiczne do Nicei. Wiosną 1923 r., na nieznanym sobie hipodromie, trzech polskich oficerów zadebiutowało w pięknym stylu, zdobywając jedną pierwszą, jedną drugą, trzy trzecie oraz trzynaście dalszych nagród. Dodatkowo drużynowo zajęli drugie miejsce w konkursie o Puchar Narodów. Konkurencje drużynowe zawsze były dla Polaków szczególnie ważne, podkreślały bowiem,  że indywidualne zwycięstwa nie są dziełem przypadku, a wysokiej formy, jaką prezentuje cała reprezentacja.
Rok później, tym razem w silniejszym składzie, oficerowie znów zawitali na Lazurowe Wybrzeże, gdzie znów mogli pochwalić się pięknymi wynikami. Spośród 24 zdobytych nagród najbardziej musiały cieszyć trzy pierwsze, w tym zwycięstwo por. A. Królikiewicza w najważniejszym i najcięższym konkursie indywidualnym - Wielkiej Nagrodzie miasta Nicei (Grand Prix de la Ville de Nice). Przed samymi igrzyskami ekipa nasza wystartowała jeszcze w Lucernie, gdzie w konkurencji 52 zagranicznych jeźdźców wywalczyła ponownie trzy pierwsze nagrody, jedną drugą, dwie trzecie i 28 dalszych. Ostatniego dnia konkursów organizatorzy poprosili Polaków by już nie startowali i dali szansę innym... Niestety, tak rozbudzonych apetytów nie zaspokoiły rezultaty osiągnięte na paryskiej olimpiadzie. Drużynowo Polacy pozostali poza podium, a tylko por. Królikiewicz na "Picadorze" wywalczył brąz, zdobywając dla Polski pierwszy medal olimpijski.
Coroczny udział oficerów w konkursach nicejskich stał się już tradycją. W 1925 roku nasza reprezentacja dokonała tam istnego pogromu. Pięciu polskich jeźdźców wygrało wówczas 22 700 franków, o 50 więcej niż jedenastu oficerów francuskich! Nigdy wcześniej w historii tych konkursów nie odnotowano takiej przewagi jednej drużyny nad pozostałymi. W polskich rękach ponownie znalazła się Wielka Nagroda Miasta Nicei, ale też - po raz pierwszy -  Puchar Narodów. Dokonała tego drużyna w składzie: ppłk. K. Rómmel ("Rewcliff"), rtm. H. Dobrzański ("Mumm Extra Dry"), rtm. Królikiewicz ("Picador") i por. K. Szosland ("Cezar"). Dodatkowo, rtm. Królikiewicz został ogłoszony najlepszym jeźdźcem turnieju.
Dzięki tak pięknym rezultatom, ugruntowała się pozycja Polaków jako doskonałych jeźdźców, a oni sami szybko stali się rozpoznawali na wielu europejskich hipodromach. Przeciętna publiczność francuska za nic w świecie nie potrafi odróżnić Włocha od Hiszpana, a Hiszpana od Holendra, na widok jednak rogatywki, okrzyk: "C'est un Polonais!" przebiega przez trybuny - pisał w 1927 r. Tadeusz Perkitny. W kolejnych latach  kawalerzyści startowali w Londynie, Rzymie, Neapolu, Mediolanie. W uznaniu ich dotychczasowych sukcesów otrzymali również zaproszenie na konkursy do Nowego Jorku, gdzie po raz pierwszy wystąpili późną jesienią 1926 r. Spośród przywiezionych stamtąd trofeów z pewnością najcenniejszym był Puchar Narodów. Za ocean Polacy wyprawiali się jeszcze kilkakrotnie, zawsze po laury.
W sierpniu 1928 reprezentacja nasza wzięła udział w Igrzyskach Olimpijskich w Amsterdamie, gdzie rywalizowała w dwóch konkurencjach: skokach przez przeszkody i Wszechstronnym Konkursie Konia Wierzchowego. W tej pierwszej pokonała 14 innych drużyn i ustępując tylko Hiszpanii, wywalczyła srebrny medal. Zmagania w WKKW należały do bardzo trudnych i spośród 17 startujących zespołów konkurencję ukończyły tylko trzy: holenderski (złoto), norweski (srebro) i polski (brąz). Były to więc wspaniałe rezultaty. Nic też dziwnego, że wśród obserwującej Polaków publiczności można było podsłuchać następujące dialogi:
 - Il sont braves...
-... beaux...
- ...élégants...
- Ce sont?
- Oh, naturellement, Polonais, ma petite!...

(- Są odważni...
- ... piękni...
- ...szykowni...
- Kto taki?
- Och, naturalnie Polacy, moja mała!)
 

U podstaw polskich sukcesów leżał przede wszystkim system jazdy, nazywany później polską szkołą jazdy. Opracowany został m.in. przez ppłk. Karola Rómmla i rtm. Leona Kona, i czerpał on wiele z włoskiej szkoły jazdy, nazywanej systemem naturalnym. Wprowadzał on zmiany w dosiadzie konia. Jeżdżono na krótszych strzemionach, podczas skoku stosując półsiad i oddanie wodzy, aby koń mógł swobodnie pracować głową i szyją. Starano się nie zakłócać naturalnej równowagi konia podczas ruchu i jak najmniej w nią ingerować, zostawiając zwierzęciu jak najwięcej swobody podczas pokonywania przeszkód. Polski system jazdy pozwalał oficerom na doskonałe wyczucie koni i maksymalne wykorzystanie ich umiejętności. Mimo że polskie wierzchowce nie należały do najszlachetniejszych, nierzadko były już stare i miały za sobą lata służby kawaleryjskiej, w tym także frontowej, niejednokrotnie wygrywały z dużo lepszymi klasowo końmi jeźdźców zagranicznych.
Ten stan rzeczy utrzymał się niestety tylko do czasu. Na przełomie lat 20. i 30. polski sport hippiczny przechodził kryzys. Naszym jeźdźcom coraz trudniej było rywalizować z oficerami z innych krajów. Przede wszystkim, zaczęli oni przejmować nasz system jazdy, co w połączeniu ze znakomitym materiałem końskim pozwalało im zajmować coraz lepsze lokaty. Organizatorzy konkursów dbali o to, by parcoursy (tory przeszkód) były coraz trudniejsze, wymagające od wierzchowców nie tylko zwrotności i szybkości, ale też oddawania skoków wysokich i szerokich jednocześnie. W tych warunkach polskie konie radziły sobie coraz gorzej, tym bardziej, że za dotychczasowe wygrane na poszczególnych zagranicznych torach, były obciążane tzw. handicpami. Regulamin konkursów wymagał, aby bardziej utytułowane zwierzęta, w ramach wyrównywania szans,  skakały część przeszkód poszerzonych i podwyższonych. Jak już wspomniałam, wiele polskich koni było starych, a odradzająca się dopiero po I wojnie krajowa hodowla, nie była jeszcze w stanie dostarczyć odpowiedniej klasy skoczków.   
Oczywiście, nasza reprezentacja nadal startowała w konkursach zagranicznych, jednak bez dotychczasowych sukcesów. Zrezygnowano za to z udziału ekipy w Igrzyskach Olimpijskich w Los Angeles w 1932 roku. W dobie światowego kryzysu koszty takiego przedsięwzięcia były niewspółmiernie wysokie do realnych rezultatów, jakie można było osiągnąć. Aby jednak nie reputacja Polaków jako dobrych jeźdźców nie ulegał całkowicie zszarpaniu, władze wojskowe zdecydowały o wysłaniu ekipy na konkursy do Rygi i Tallina. Po raz pierwszy miało to miejsce w 1931 r. Koszty takiej wyprawy nie obciążały budżetu ministerstwa w takim stopniu, jak wyjazdy na zachód, a dodatkowo jeźdźcy państw bałtyckich prezentowali dużo niższe umiejętności niż kawalerzyści polscy.
Sytuacja w naszej hippice zaczęła ulegać poprawie w połowie lat 30. W reprezentacji pojawił się zastrzyk świeżej krwi - zarówno tej ludzkiej, jak i końskiej. Do głośnych jeździeckich nazwisk należały wówczas m.in. P. Nerlich-Dąbski, H. Roycewicz, J. Komorowski czy Z. Kawecki. Wśród koni pojawiły się znakomity "Arlekin", "Bambino" czy "Warszawianka", wszystkie zresztą wzięły udział w berlińskich igrzyskach olimpijskich w 1936 r. Co prawda, w konkurencji skoków przez przeszkody polski zespół nie ukończył rywalizacji, jednak w WKKW sięgnął po srebro i to mimo stronniczości sędziów i faworyzowania przez nich zespołu niemieckiego. Złoto zdobyli oczywiście gospodarze.
To rzecz jasna tylko najbardziej spektakularne polskie sukcesy, odniesione w rywalizacji z zagranicznymi jeźdźcami w dwudziestoleciu międzywojennym. Ramy niniejszego artykułu nie pozwalają przyjrzeć się im dokładniej, jednak już ten pobieżny przegląd pozwala zrozumieć, że pomiędzy wojnami światowymi nasi jeźdźcy należeli do czołówki europejskiego jeździectwa.
Przeglądając dorobek ówczesnego sportu jeździeckiego, trudno nie poczuć dumy. A jak go oceniali współcześni? Z jednej strony, zdawano sobie sprawę, jak olbrzymią rolę odgrywają te wspaniałe sukcesy w propagandzie (jak wówczas mówiono) Polski za granicą. Niejednokrotnie podkreślano, że występy kilku jeźdźców w mundurach poczyniły na tym polu więcej niż wieloletnie zabiegi Ministerstwa Spraw Zagranicznych.  Mało tego, świat dowiedział się nie tylko o istnieniu samej Polski, ale o wysokim poziomie wyszkolenia jej kawalerii. Ale czy przekonanie to było słuszne?
Pierwszy uwagę na to zagadnienie zwrócił major Chodowiecki na łamach "Przeglądu Kawaleryjskiego", rozpoczynając tym samym gorącą dyskusję.  Argumentował, że doskonałe rezultaty jednostek w sporcie wyczynowym, nie są jeszcze odbiciem umiejętności ogółu kawalerii. Podkreślał jednostronność konkursów hippicznych w stosunku do całego wyszkolenia, jakie powinno być udziałem oficera-kawalerzysty. Zwycięstwa Polaków za granicą wzbudzały wśród ułanów zainteresowanie szlachetną ideą sportu, lecz jednocześnie nierzadko prowadziły do przerostu ambicji sportowych. Te z kolei odbijać się miały na stosunku oficera do konia, wykorzystywanego jako tylko narzędzie do zdobywania nagród, ze szkodą dla jego zdrowia, a nawet życia.
W polemikę z majorem Chodowieckim włączyli się m. in. sami jeźdźcy, choć nie tylko. Podkreślali znaczenie sportu dla rozwoju tężyzny fizycznej, a także szlachetnej rywalizacji. Praca sportowa z koniem wyrabiała w jeźdźcu wyczucie zwierzęcia, umiejętność oceny jego sił i możliwości, co było przydatne nie tylko na parcourze, ale także podczas wykonywania typowo wojskowych zadań.
Z jednym tylko obie strony sporu zgadzały się w zupełności. Nikt nie mógł odebrać naszym sportowcom ogromnej roli, jaką odegrali w rozsławianiu Polski od Nicei do Nowego Yorku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz