Strony

niedziela, 14 stycznia 2018

Sześć tygodni w Gałkach

Pomnik upamiętniający kwaterę
mjra Hubala w Gałkach. W rzeczywistości dom
Adama Sokołowskiego znajdował się naprzeciwko głazu.
Pobyt w Gałkach Krzczonowskich to w pewnym sensie najciekawszy rozdział w historii Oddziału Wydzielonego Wojska Polskiego. To tutaj jego życie nabrało ściśle wojskowego charakteru, tutaj też dołączyło najwięcej ochotników. Mając pod bronią blisko dwie i pół setki ludzi, Major przygotowywał się do działań na wiosnę. W jego planach leżała przede wszystkim dywersja na tyłach Wehrmachtu, zaangażowanego na froncie zachodnim. W ciągu sześciu tygodni Hubalczycy szkolili się, pełnili służby, jeździli na patrole, magazynowali broń i amunicję. Przyjrzyjmy się zatem, jak wyglądało wówczas ich życie codzienne.

Przybycie oddziału na nowe kwatery
Gościnne lasy brudzewickie Oddział opuścił z końcem stycznia, przedtem, niejako na pożegnanie, uczestnicząc w nabożeństwie w bazylice w Poświętnem (o mszy więcej pisałam tutaj). Zanim jednak Hubal zdecydował się przenieść do Gałek całym oddziałem, wysłał tam rozpoznanie. Czteroosobowy zwiad dotarł do wsi na saniach, podając się za handlarzy świń. Wstępowali do kilku chałup, za każdym razem zawzięcie się targując, jednak do ubicia interesu - ze zrozumiałych względów - nigdy nie dochodziło. Niektórzy mieszkańcy zdołali się zorientować, kim naprawdę są przybyli, bo u rzekomych handlarzy dało się dojrzeć wojskowe spodnie i pistolety. Inni jednak do końca im nie wierzyli i nawet gdy Hubalczycy pojawili się już we wsi, obawiali się, że jest to niemiecka prowokacja. Dopiero Major uspokoił niedowiarków: Nie bójcie się! My jesteśmy Polskie Wojsko z frontu wrześniowego. Będziemy tu do wiosny. Na wiosnę ma przyjść pomoc dla Polski!.
Oddział nowe kwatery zajął na początku lutego, prawdopodobnie drugiego. Nie był wówczas liczny, stanowiło go mniej więcej trzydziestu żołnierzy. Bronisława Cieślak, wtedy młoda dziewczyna, wspominała, że zajęli trzy chałupy. Sam Major zamieszkał u brata jej ojca, Adama Sokołowskiego.


Króliki i szynszyle, czyli jak dotrzeć do oddziału
Bronisława Cieślak i hubalczyk Józef Badura ("Błażej").
Gałki Krzczonowskie, 29.08.2004.
Fot. Jacek Lombarski
Stan ten jednak nie trwał długo. W Gałkach szybko zaczęli zjawiać się kolejni ochotnicy. Dotąd Hubal przyjmował nowych żołnierzy niechętnie, teraz jednak zmienił zdanie. Do wiosny pozostały zaledwie dwa miesiące, uznał więc najwidoczniej, że to najwyższy czas, by zacząć przygotowania do planowanych działań. Do oddziału zgłaszali się zawodowi wojskowi, ale również cywile, którzy wcześniej nie mieli do czynienia z bronią. Wielu z nich kierowała tomaszowska organizacja, zwłaszcza tych, którzy byli "spaleni" i zagrożeni aresztowaniem. Należał do nich m.in. plut. Stanisław Mieczkowski. Dołączali indywidualnie lub większymi grupkami, nawet dziesięcioosobowymi. Niektórzy dojeżdżali pociągiem do Opoczna i tam czekali na łącznika, inni całą trasę do oddziału odbywali pieszo - niekiedy było to nawet 50 km! Ważnym punktem na tej drodze był "Bar Polski" w Opocznie. Jego właściciel, Franciszek Wilk, był oddanym współpracownikiem Hubalczyków. Przez jego lokal szło często zaopatrzenie i poczta dla żołnierzy. Ochotnicy mogli znaleźć tu ciepły posiłek, jak również trasę i dokładny kontakt, jak dotrzeć do oddziału. Wystarczyło tylko podać hasło: Jesteśmy zainteresowani kupnem królików rasy angora, w odpowiedzi zaś słyszeli, że gospodarz ma tylko szynszyle. 
Po przybyciu do Gałek, wszyscy meldowali się Majorowi. Z każdym rozmawiał osobiście i pytał o powód zgłoszenia. Zawodowi żołnierze mieli łatwiej, mogli mówić, że nie otrzymali rozkazu kapitulacji i nadal chcą walczyć. Po przyjęciu trafiali do plutonów czynnych, natomiast nieposiadający doświadczenia wojskowego byli kierowani do plutonów piechoty na przeszkolenie. Podczas takiej pierwszej rozmowy, Hubal nie tylko pytał o motywację, ale również informował o celach, zadaniach i warunkach przyszłej walki.  Potem następowała przysięga, którą odbierał osobiście.
Szybkie zwiększanie stanu osobowego oddziału pozwoliło na sformowanie szwadronu kawalerii (dowódca rtm. Józef Walicki "Walbach") i kompanii piechoty (dowódca kpt. Józef Grabiński "Pomian"). Józef Lewandowski ("Lech") wspominał, że zarówno plutony jak i większe pododdziały, nie miały pełnego stanu etatowego i były raczej zalążkami. Myśl tę rozwijał inny Hubalczyk, Jan Sekulak ("Dago"): (...) Hubal mówił nam w Gałkach, obserwując ćwiczących żołnierzy: „słuchaj, ćwicz, bo jak się dobrze wyszkolisz, to zostaniesz dowódcą sekcji, dowódcą drużyny, dowódcą plutonu, ba, dowódcą kompanii”. A my mówiliśmy między sobą: „A skąd i gdzie on, do cholery, weźmie dla nas to wojsko?” - bo wtedy, gdy to mówił - w Gałkach było dopiero 100 ludzi. Otóż to wojsko tworzyło się naprawdę w podziemiu. Podziemiem tym był utworzony jesienią 1939 r. Okręg Bojowy Kielce, organizacja konspiracyjna, która skupić miała ochotników do przyszłej walki zbrojnej. Sam Oddział Wydzielony WP miał być tylko kuźnią kadr dla tego podziemnego wojska.


Wszy - wierne towarzyszki
Hubalczycy w Gałkach. Od lewej: ppor. M. Szymański "Sęp",
kpr. pchor. E. Kuropka "Barbarycz", ppor. A. Kubisiak "Leszczyna",
rtm. J. Walicki "Walbach",wachm. J. Alicki i plut. J. Lewandowski "Lech".

Codzienna egzystencja w oddziale nie była wcale łatwa i lekka. Mimo że wieś była spora, w chałupach szybko zapanowała ciasnota. Z początku Hubalczycy mogli sobie jeszcze pozwolić na luksus spania na wznak, potem jednak nie było to już możliwe. By rozładować ścisk w izbach, wyznaczano nawet dwóch dyżurnych, choć do dokładania do ognia w nocy wystarczyłby jeden.
Z pewnością bardzo uciążliwe były też wysokie mrozy, dochodzące do -40 stopni.  Gdy było 20, 25 stopni mówiliśmy, że jest cieplej - wspominał J. Lewandowski. Z uporczywym zimnem radzono sobie m.in. dzięki barchanowym kaftanom, szytym przez miejscowe kobiety. Wkładano je pod mundury, jednak nie było ich wystarczająco dla wszystkich - przypadały tylko tym, którzy pełnili służbę i wyjeżdżali na patrole.
Spartańskie warunki utrudniały dbanie o higienę. Szybko więc pojawiły się wszy, z którymi bezskutecznie walczono. [...] tak były z nami zżyte, że mimo rozmaitych prób pozbycia się ich, nie chciały nas do końca opuścić. Wolały ginąć z nami - nie bez humoru relacjonował plut. S. Mieczkowski.
Mimo to nikt nie narzekał. Wspaniałą postawą wykazali się przede wszystkim gospodarze. Według J. Lewandowskiego, znosili te niewygody wspólnie z żołnierzami, bez słowa skargi czy wyrazów niezadowolenia. Ogromne poparcie ludności było na pewno jednym z tych czynników, które powodowały, że w oddziale panowała wspaniała atmosfera.  Wszyscy liczyli, że - zgodnie ze słowami gen. Michała Karaszewicza-Tokarzewskiego ("Torwid") - będą potrzebni na wiosnę.

Ciąg dalszy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz