wtorek, 26 czerwca 2018

Złota papierośnica dla Hubala

Polska drużyna na konkursach w Londynie.
Od lewej: rtm. A. Królikiewicz, rtm. Z. Dziadulski, ppłk K. Rómmel,
rtm. H. Dobrzański i por. K. Szosland.
(Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)


22 czerwca 1897 roku na świat przyszedł Henryk Dobrzański, późniejszy major Hubal. Dokładnie dwadzieścia osiem lat później miał okazję wyjechać po raz pierwszy na arenę londyńskiej hali "Olympia", by tam reprezentować polskie barwy podczas międzynarodowych konkursów hippicznych.  To właśnie na oczach angielskiej publiczności rotmistrz Dobrzański odniósł jeden ze swoich najbardziej spektakularnych sukcesów jeździeckich, z którego był dumny jeszcze wiele lat później. 
Londyński "Horse Show" to właściwie jedno wielkie święto konia. Pod szklanym dachem pałacu sportowego "Olympia" codziennie zobaczyć można setki zwierząt - od małych kuców aż do potężnych koni pociągowych, zdolnych ciągnąć masywne platformy z piwem. Wystawy i pokazy trwają od rana do późnej nocy, a międzynarodowe wojskowe konkursy skoków przez przeszkody to zaledwie jeden z wielu punktów bogatego programu. Co roku pojawiają się na nich najlepsi umundurowani sportowcy europejscy, a tradycja rywalizowania o puchar króla Jerzego i inne pomniejsze nagrody sięga jeszcze czasów sprzed Wielkiej Wojny. Dzięki sukcesom odniesionym dotąd na hipodromach Francji, Szwajcarii i Włoch zaproszenie do Londynu otrzymali również polscy kawalerzyści.
Zawody zaplanowano w dniach 22 - 30 czerwca 1925 r. W skład drużyny wchodzili: ppłk Karol Rómmel, rtm. Henryk Dobrzański, rtm. Zdzisław Dziadulski, rtm. Adam Królikiewicz i por. Kazimierz Szosland. Mimo że każdy z nich dysponował już doświadczeniem w konkursach międzynarodowych,  zawody w "Olympii" jawiły się jako spore wyzwanie. Decydowała o tym nie tylko ogromna konkurencja (99 jeźdźców i 371 koni!!!), ale również specyficzne warunki, zupełnie inne niż panujące na kontynencie. Skakano pod dachem, przy sztucznym świetle, często wieczorem i do późnych godzin nocnych. Nieprzyzwyczajone konie często płoszyły się przygrywającą w trakcie orkiestrą lub siedzącą zbyt blisko toru publicznością, która żywiołowo reagowała na wszystko, co działo się podczas zawodów. Przeszkody nie tylko wymagały wysokich skoków, ale również opatrzone były takietami - płaskimi listewkami, kładzionymi na drągach, spadającymi nieraz od najlżejszego puknięcia kopytem. Przyznawane za nie 0,5 punktu karnego często decydowało o rozwianiu marzeń o pierwszym miejscu. Jakby tego było mało, w czasie podróży statkiem Polaków złapała burza morska, która niekorzystnie odbiła się na formie wierzchowców.
Mimo tych wszystkich niesprzyjających okoliczności, oficerowie szybko dali poznać się jako znakomici jeźdźcy. Niemal każdy z nich odnotował na swoim koncie jakiś sukces, a Rómmel, Królikiewicz i Szosland mogli nawet pochwalić się zajęciem pierwszych lokat. Tylko rtm. Dobrzańskiego od początku prześladował pech. Tuż przed rozpoczęciem konkursów jego najlepszy koń, kasztanowaty "Generał", poślizgnął się i upadł. Stłuczenie biodra i kulawizna były  na tyle poważne, że wykluczyły wałacha z niemal całej rywalizacji. Drugi z koni rotmistrza, młody "Lump", okazał się za mało doświadczony na trudny londyński parcours. Pozostawał jeszcze stary wyga "Qui Vive", ale jego kapryśny charakter często utrudniał mu zajęcie znaczącego miejsca. Dlatego Dobrzański - jako jedyny z polskiej ekipy - wciąż czekał na swój wielki dzień. I w końcu ten dzień nadszedł.
Współtwórca londyńskiego sukcesu rtm. Dobrzańskiego,
kasztanowaty "Fagas" pod por. Szoslandem,
Warszawa 1926 r.
(Fot. "Jeździec i Hodowca", nr 30-31/1926)
Na piątek 26-go czerwca  przewidziano rozgrywkę o puchar księcia Walii, o który walczyć miały zespoły złożone z trzech jeźdźców. Konkurs ten budził największe emocje i apetyty - w końcu indywidualne zwycięstwo zawodnika mogło być zawsze naznaczone pewną przypadkowością, tymczasem triumf całej drużyny najlepiej świadczył o jej wysokim i równym poziomie sportowym. Kierownictwo ekipy zadecydowało, że polskich barw w tym konkursie bronić będą ppłk Rómmel, por. Szosland, którzy dotąd odnotowali na swym koncie największe sukcesy, i właśnie Dobrzański. Stanowiło to swoisty dowód zaufania dla jego jeździeckich umiejętności. Rotmistrz startować miał na pożyczonym od Szoslanda "Fagasie", którego prawdopodobnie dosiadał po raz pierwszy. 
Do walki, oprócz polskiego, stanąć miały zespoły Włoch, Francji, Belgii, Anglii i Szwecji. Każdy z nich musiał pokonać tor przeszkód dwukrotnie, a suma zdobytych punktów karnych decydowała o zwycięstwie. W pierwszym nawrocie wyróżnili się Włosi. Ich rasowe konie skakały znakomicie, uzyskując zaledwie 6½ punktu karnego.  Nieco gorzej poszło Anglikom (13 punktów), nie mówiąc już o pozostałych drużynach, które pozostały daleko w tyle. Trudno dziś wyobrazić sobie napięcie, jakie musiało towarzyszyć Polakom przed wyjazdem na arenę. Aby móc myśleć o walce o puchar, nie mogli wypaść gorzej niż Anglicy. Ppłk Rómmel skakał bardzo dobrze, otrzymując tylko 2 punkty karne za strącenia takiet. Jadący po nim rtm. Dobrzański dokonał, zdaje się, niemożliwego. Jako jedyny spośród wszystkich zawodników przebył tor bez żadnego błędu, za co otrzymał gorącą owację. Ostatni startował por. Szosland, zrzucając jedną takietę i nieoczekiwanie robiąc błąd na ósmej przeszkodzie. Tym samym polska drużyna zremisowała z włoską i to między nimi miała się rozegrać walka o puchar.
Po drugim nawrocie Włosi uzyskali łączny wynik 13 punktów karnych. Wystarczyłoby więc, by nasi oficerowie nie pojechali gorzej niż w poprzedniej rundzie. Niestety, ppłk Rómmel zjechał z toru mając na koncie jedno strącenie i dwie takiety – razem pięć punktów karnych. Przewaga nad przeciwnikami stopniała do zaledwie półtora punktu. To bardzo mało, jeśli się bierze pod uwagę, z jaką łatwością takiety lądowały na ziemi. W takiej atmosferze na arenę wyjechał rtm. Dobrzański. Prowadzony przez niego „Fagas” potężnymi susami pokonywał kolejne przeszkody. W ciszy jaka zapadła, oczekiwano na głuche stuknięcie, jakie towarzyszy zawadzeniu kopyta o drewniane drągi. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Wśród grzmotów oklasków rotmistrz skończył przejazd, powtarzając swój niewiarygodny rezultat z poprzedniego nawrotu. Zero punktów karnych!  [...] zadziwił i zachwycił publiczność precyzją i doskonałością swojej jazdy. Drugi raz obszedł cały tor bez punktu karnego! Był niewątpliwie najlepszym jeźdźcem na torze. Nikt mu nie dorównał - notował dziennikarz "Przeglądu Sportowego". Niestety, szanse na zdobycie pucharu pogrzebał ostatecznie por. Szosland. Jego „Morinus” szedł gładko, strącając tylko jedną takietę na piątej przeszkodzie. To wciąż zapewniało Polakom jednopunktowe prowadzenie, zwycięstwo więc wydawało się bliskie. I tym razem jednak koń porucznika zahaczył tylnymi nogami o ostatnią przeszkodę, spychając całą drużynę na drugie miejsce.
Prezentacja ekip przed rozpoczęciem londyńskich zawodów.
Na pierwszym planie drużyna polska.
(Fot. tygodnik "Świat", nr 28/1925)

Wspaniała nagroda księcia Walii trafiła więc w ręce włoskie. Triumfatorzy zakończyli konkurs z rezultatem 13 punktów karnych, wyprzedzając o trzy punkty zespoły polski i angielski, które podzieliły się drugą lokatą. Kolejni w klasyfikacji Francuzi zdobyli 22 p. karne, Szwedzi – 40 ½, Belgowie – aż 49½. Mimo że nasi oficerowie nie zdołali wywalczyć pierwszego miejsca, osiągnięty przez nich wynik wyróżniał ich na tle pozostałych reprezentacji.  Na osłodę pozostała im duma z imponującego występu rtm. Dobrzańskiego. Wyjeżdżając do dekoracji spodziewali się, że zostanie on wyróżniony specjalną nagrodą, przyznawaną w konkursach drużynowych za najlepszy wynik indywidualny. Okazało się jednak, że w Anglii zwyczaj ten nie był wówczas jeszcze praktykowany.
Niespodzianka jaką zaskoczono Dobrzańskiego bardzo nieprzyjemnie nas dotknęła i gorzko rozczarowała kolegę.  - wspominał Adam Królikiewicz. -  Po oględzinach koni, masażach, bandażach i niezbędnych zabiegach wracaliśmy już prawie nocą do naszego Royal Palace Hotelu. Wtedy rozluźniły się wreszcie nasze nerwy i języki. Zaczęliśmy omawiać przeżyte wrażenia, jazdę każdego z nas, nie skąpiąc gorących słów uznania dla Dobrzańskiego. Henio długi czas szedł niepokojąco ponury i milczący. Chcieliśmy mu osłodzić gorycz zawodu szczerym, koleżeńskim współczuciem, a nade wszystko wysoką oceną jego świetnej jazdy i wyczucia bądź co bądź obcego konia – Fagasa. Ale uzyskaliśmy skutek odwrotny, pogłębiając tylko jego pionową zmarszczkę na czole. W końcu usłyszeliśmy jego wybuch pełen dosadnych określeń (na szczęście w ojczystym naszym języku!), skierowanych pod adresem gospodarzy londyńskiej imprezy i ich zgoła nieeuropejskich zwyczajów w jeździectwie. Kiedy wchodziliśmy w progi hotelu, cały komitet organizacyjny zawodów był już porozstawiany po kątach, zdyskwalifikowany, odsądzony od czci i wiary.  
Na szczęście gospodarze szybko naprawili owo sportowe faux pas. Na specjalnym posiedzeniu komitet organizacyjny zawodów zdecydował o przyznaniu rotmistrzowi Dobrzańskiemu nagrody specjalnej, nie przewidzianej wcześniej regulaminem -  złotej papierośnicy ze specjalną imienną dedykacją. Należała ona do jego najcenniejszych trofeów sportowych, którym lubił chwalić się i pokazywać kolegom.

Wybrana bibliografia:


Królikiewicz A., Złota papierośnica księcia Walii dla Hubali-Dobrzańskiego, „Przekrój”, [b. nr], z dn. 14.06.1959, s. 11.
[b.a.], Z Anglji,  „Przegląd Sportowy", nr 27 z dn. 08.07.1925, s. 8.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz