poniedziałek, 29 kwietnia 2019

Opowieść o Józefie Kośce

Miejsce, gdzie 29 IV 1940 r. zginął ułan Józef Kośka.
Nie ma nic prostszego niż znaleźć grób na wiejskim cmentarzu. Wystarczy znać imię i nazwisko zmarłego i może jeszcze datę zgonu. Tak mi się przynajmniej wydawało, kiedy pewnego sierpniowego dnia dotarłam z koleżanką na niewielki cmentarz w Poświętnem. Chciałam odnaleźć grób Józefa Kośki, ostatniego ochotnika przyjętego do oddziału majora Hubala. Mimo że nie dokonał żadnego wielkiego czynu bojowego, a jego służba w oddziale trwała zaledwie tydzień, mam do tej postaci szczególny sentyment. Szybko jednak okazało się, że odnalezienie jego mogiły wcale nie będzie takie łatwe.
Niewiele pomogły nam nieduże rozmiary cmentarzyka, bo nazwisko Kośka co i rusz pojawiało się na nagrobkach. Kośka Andrzej, Kośka Antoni, Kośka Jan... Na niektórych napisy były wytarte i zupełnie nieczytelne. Nie wiedząc, w której części powinnyśmy szukać, musiałyśmy się rozdzielić. Szłam pochylając się nad kolejnymi tablicami. Kilkakrotnie wstrzymałam oddech, kiedy wzrok zatrzymywał się na nazwisku Józefa Kośki. Za każdym razem jednak data śmierci wskazywała, że nie o tę osobę mi chodzi. Kiedy w końcu obeszłam swoją część cmentarza i z naprzeciwka dostrzegłam idącą ku mnie Annę, wiedziałam już, że nam się nie udało.


Może więc łatwiej będzie opowiedzieć o samym Kośce i jego krótkim, zakończonym śmiercią, pobycie w oddziale. Urodził się 14 października 1921 roku w Wólce Kuligowskiej. Rodzice, Józef i Franciszka Kośkowie, mieli jeszcze dwóch synów. Młodziutki Józef uczył się najpierw w szkole w pobliskimi Gapininie, a potem kontynuował naukę w odległych o prawie dziesięć kilometrów Brudzewicach. W zimowe dni, kiedy  był szczególnie duży mróz i śnieg, nie wracał na noc do domu i zatrzymywał się u krewnych. 
Z tamtego czasu zapamiętał go Józef Badura, który był już uczniem budzewickiej szkoły, kiedy pewnego dnia Kośka przyszedł prosić o przyjęcie go do klasy: Przyszedł na korytarz i stanął, jak to obcy dzieciak. Blondyn. Urodny był chłopak. Pytamy: - Coś ty za jeden? Co tutaj chcesz? A on mówi, że jest z Wólki Kuligowskiej i chciałby tutaj chodzić do szkoły. Ten krótki opis, bliższy raczej szkicowi, to jedyne informacje na temat wyglądu Józefa Kośki. Do naszych czasów nie zachowała się niestety żadna jego fotografia. 
Nieistniejący już budynek szkoły w Brudziewicach.
Fot. Jacek Lombarski

O przyjęciu chłopaka do nowej szkoły zadecydowało bardzo ładne świadectwo wyniesione z poprzedniej. Podobno były na nim same piątki. Zresztą, i w Brudzewicach uczył się znakomicie. Był najlepszym uczniem w całej naszej szkole - wspominał Józef Badura. - Ot, żeby mu nikt nie przeszkadzał, jak była wykładana nowa lekcja historii, czy geografii, to on tylko wysłuchał i na drugi dzień wszystko, słowo w słowo, powtórzył. Był bystrzowski. 
Ale nie tylko geografia czy historia leżały w kręgu jego zainteresowań. Młodziutki Kośka bardzo chciał włożyć mundur, jednak ze względu na nieskończone osiemnaście lat nie podlegał poborowi w chwili wybuchu II wojny światowej. Na wrześniowy szlak wyruszył za to jego starszy o osiem lat brat Stanisław. Dopiero kiedy ten ostatni wrócił z wojennej tułaczki, Józef zabrał jego mundur i spróbował dołączyć do Oddziału Wydzielonego Wojska Polskiego. Przed Majorem stawił się podczas postoju w Gałkach, jednak nie został przyjęty. Trudno dziś powiedzieć, dlaczego Hubal odmówił Kośce. Być może do oddziału dotarł już po 13 marca 1940, kiedy wysłannik z łódzkiej komendy Związku Walki Zbrojnej, pułkownik Leopold Okulicki nakazał zmniejszenie liczebności oddziału. 
Kośka wrócił do rodzinnej wsi, lecz nie zrezygnował z dołączenia do Hubalczyków. Kiedy w nocy z 21 na 22 kwietnia 1940 roku pojawili się w lesie koło Wólki Kuligowskiej, ponownie zgłosił się do oddziału. Nie był to łatwy czas dla ułanów. Od wielu dni wymykali się niemieckim oddziałom. Mimo zimna nocowali w lesie, by nie narażać mieszkańców wsi na represje okupanta. Byli nieludzko zmęczeni i głodni. Żywność, która zaledwie wystarczała od uchronienia od śmierci głodowej, zdobywana była przez patrole, które w nocy ukradkiem przynosiły ją ze wsi, dzieląc się z kolegami  - opisywał tamten czas Józef Alicki. A jednak, mimo tej ciężkiej sytuacji, Major przyjął Kośkę. Może zadecydowała o tym nieugięta postawa chłopaka?
29 kwietnia 1940 roku Józef Kośka wszedł w skład patrolu, prowadzonego przez plutonowego Józefa Pruskiego ps. "Ułan". Kierowali się w stronę Wólki Kuligowskiej. Przez las przejechali spokojnie, jednak kiedy wydostali się na otwarte pole, dostrzegli ich Niemcy i otworzyli ogień. Kawalerzyści zawrócili i dopiero po jakimś czasie zorientowali się, że nie ma z nimi Kośki. 
Grób Józefa Kośki na cmentarzu w Poświętnem.
Fot. Anna Rocka
Istnieje jednak druga wersja śmierci młodego ułana. Patrol plutonowego Pruskiego dotarł do samej wsi i gospodarstwa gajowego Marcinkowskiego. Syn leśnika miał udzielić Majorowi informacji na temat sytuacji w okolicy. Kośka użyczył mu swojego konia, a sam został na posterunku. Kiedy dostrzegł nadchodzących Niemców oddał strzał ostrzegawczy i sam został śmiertelnie ranny. Starczyło mu jeszcze sił, by doczołgać się w miejsce, gdzie dziś stoi pamiątkowy kamień. 
Początkowo miejscowi bali się pochować go na cmentarzu, dlatego w prostej trumnie spoczął najpierw na polu obok cmentarza. Jednak po kilku dniach został wykopany i przeniesiony na miejsce, w którym spoczywa do dzisiaj. 

... Z naprzeciwka widzę idącą ku mnie Annę. Chcę podnieść rękę, żeby dać jej znać, że czas skończyć nasze poszukiwania. I wtedy, pod wpływem impulsu odwracam głowę. Po lewej stronie, przy samej alejce, którą idę, znajduje się niepozorna mogiła. Niewielka tabliczka jest niewyraźna, ale da się przeczytać imię i nazwisko zmarłego. Józef Kośka. Żołnierz mjra Hubala.  
Stoję nad tym skromnym grobem i myślę o młodym chłopaku, zdolnym blondynku, który uczył się najlepiej w szkole. Być może miał wielkie ambicje, może marzył, by zostać naukowcem? Może duży pożytek miałaby z niego jakaś szkoła wojskowa? Chciał przywdziać mundur i nie powstrzymała go przed tym nawet ciężka sytuacja oddziału, do którego dołączył. Zginął dzień przed śmiercią samego Hubala i może przez to jego śmierć pozostaje jakby w cieniu. A przecież zasługuje na taką samą pamięć, jak inni, bardziej znani żołnierze oddziału majora Dobrzańskiego. 


Wpis oparty na artykule Jacka Lombarskiego "Podzwonne dla Józefa Kośki". 

3 komentarze:

  1. To był młodszy brat mojego dziadka, dziadek maił więcej szczęścia, udało Mu się powrócić do domu i rodziny po 17 września, wymknął się sowietom z łap.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Być może to zbieg okoliczności ale moja babcia pochodziła z Gapinina z domu Kośka..... więc może to była rodzina mojej babci

      Usuń
  2. "Istnieje jednak druga wersja śmierci młodego ułana. Patrol plutonowego Pruskiego dotarł do samej wsi i gospodarstwa gajowego Marcinkowskiego. Syn leśnika miał udzielić Majorowi informacji na temat sytuacji w okolicy. Kośka użyczył mu swojego konia, a sam został na posterunku. Kiedy dostrzegł nadchodzących Niemców oddał strzał ostrzegawczy i sam został śmiertelnie ranny. Starczyło mu jeszcze sił, by doczołgać się w miejsce, gdzie dziś stoi pamiątkowy kamień.
    Początkowo miejscowi bali się pochować go na cmentarzu, dlatego w prostej trumnie spoczął najpierw na polu obok cmentarza. Jednak po kilku dniach został wykopany i przeniesiony na miejsce, w którym spoczywa do dzisiaj". - Pani Ewo chciałbym potwierdzić drugą wersję. O niej opowiadał mi mój Ojciec Ryszard Marcinkowski, najmłodszy z pięciu synów gajowego Jana Marcinkowskiego i mojej babci Heleny Marcinkowskiej, z domu Gwóźdź. Pamietam jak mój ojciec, Ryszard opowiadał mi w latach 1975 lub 1976 o tym tragicznym wydarzeniu z ułanem Kośką, jego śmiercią i tymczasowym pochowaniem. Był wtedy 11-letnim chłopcem. Każdego roku kiedy przybywaliśmy z ojcem do Wólki Kuligowskiej w czasie wakacjnym choć na kilka dni, nawiedzaliśmy ten symboliczny potem grób ułana Kośki. Dwaj starsi bracia mojego taty Czesław Marcinkowski(ur. 1921) i Stanisław(ur. 1921) byli jego kolegami i też chcieli być partyzantami u Hubala. Major wtedy nie chciał już przyjmować nowych partyzantów. Kiedy na chwilę zatrzymał się u mojego dziadka gajowego Marcinkowskiego, powiedział też do mojego ojca Ryszarda, pamiętne słowa: " Mały idź przynieś kawy na przywitanie Niemców". Potem już szybko odjechali w kierunku Misiakowca i Anielina. W lesie, w pobliżu gajówki Marcinkowskich(ok. 500m) stacjonowała resztka oddziału, ich konie poobgryzały młode drzewa, które do dzisiaj zostały zachowane. Bracia Taty, Stanisław i Czesław zostali potem aresztowani przez Granatową Policję z Poświętnego, przekazani Niemcom i przez więzienia w Radomiu i Piotrkowie Trybunalskim trafili w końcu do Auschwitz gdzie zginęli w 1942 roku. Pozdrawiam i dziękuję za Pani pełną poświęcenia pasję wyjaśniania Hubalowych historii. Jerzy Marcinkowski

    OdpowiedzUsuń