niedziela, 21 stycznia 2018

Sześć tygodni w Gałkach cz. 2

Grupa żołnierzy Oddziału Wydzielonego Wojska Polskiego.
Czwarty z prawej stoi rtm. Józef Walicki "Walbach".
Obóz warowny w Gałkach - tak rozdział swoich wspomnień zatytułował plut. Józef Alicki. I trudno się dziwić, skoro egzystencja w oddziale przypominała wówczas tryb życia w koszarach. 

Entuzjazm do nauki
Dzień rozpoczynał się o godzinie szóstej rano pieśnią „Kiedy ranne wstają zorze”.  Po śniadaniu żołnierze uczestniczyli w szkoleniach – z jazdy konnej, musztry lub strzelania. Sporadycznie brała w nich udział również Marianna Cel "Tereska". Niekiedy przyglądał im się major w towarzystwie dwóch oficerów.
Przed instruktorami stało niełatwe zadanie. Wśród przyjętych byli zarówno zawodowi wojskowi, jak i cywile. Wszystkich należało zgrać ze sobą, a umiejętności wyrównać. Ciągłe korekty w planie szkolenia wymuszał stały napływ nowych ludzi, którzy również musieli poznać niezbędne podstawy. Część zajęć, takich jak regulaminy i nauka o broni, odbywało się w izbach. Na podwórku lub klepisku ćwiczono musztrę i służbę wartowniczą, natomiast wyszkolenie strzeleckie i bojowe zawsze odbywało się w polu. Wykorzystywano wtedy samodzielnie wykonane pomoce, np. amunicję ćwiczebną. Pewnego razu, podczas zajęć z obsługi rkm-u, plut. Stanisław Mieczkowski oddał przypadkową serię, co wywołało zrozumiałe zamieszanie i alarm. Na szczęście, nikomu nic się nie stało, a kule utkwiły w ścianie chałupy.
Ze względu na duże mrozy, zajęcia niekiedy przerywano na  nieregulaminową rozgrzewkę – bieg w miejscu lub podskoki.Mimo tych ciężkich warunków, panował ogólny entuzjazm i chęć zdobycia jak największej wiedzy. Żołnierze często egzaminowali się i przepytywali wzajemnie, nawet w czasie wolnym.

Niemcy bali się legitymować
Plut. Józef Lewandowski "Lech", jeden z instruktorów
w plutonie piechoty ppor. A Kubisiaka "Leszczyny"
Zimno doskwierało również na patrolach. Były one stały elementem codzienności Hubalczyków, nie tylko zresztą podczas postoju w Gałkach. Wyjeżdżano w dzień lub w nocy, czasem na dłużej niż dwadzieścia cztery godziny. Żołnierzy obowiązywało pełne umundurowanie, na które zarzucano grube chłopskie kożuchy. Nie zawsze był to jednak środek wystarczający i po powrocie rozgrzewano się szklanką bimbru, pędzonego przez chłopów. Przedtem jednak, bez względu na porę, dowódca patrolu meldował się u majora, by zdać mu dokładną relację na temat ruchów wojsk niemieckich i nastrojów wśród ludności. Wyjazdy takie zresztą miały nie tylko cele wywiadowcze. Ich zadaniem było zorganizować dostawy owsa, siana i żywności. Poszukiwano też koni, przede wszystkim wojskowych, zarówno pod wierzch, jak i do sań czy taborów. Równie ważne stało się pozyskanie mundurów i broni. Często miejsca jej ukrycia przez polskie jednostki we wrześniu '39 wskazywali chłopi. Z tych wyjazdów przywiozłem kilka karabinów, bagnety, granaty, zapalniki, niezbędniki, dwa pistolety, dwa magazynki do rkm., lornetkę, sporo amunicji i jedno siodło - wspominał  plut. Lewandowski. W ten sposób oddział był bardzo dobrze uzbrojony, nie brakowało też amunicji (za wyjątkiem pistoletowej) i granatów. Hubalczycy dysponowali m.in. 32 erkaemami i 3 cekaemami. Dokuczliwy był natomiast brak rusznikarza.
Podczas patroli unikano zazwyczaj kontaktów z okupantem, by nie prowokować starć. Czasami jednak konfrontacja stawała się nieunikniona. O jednym z takich wydarzeń opowiadał plut. Józef Alicki: [...] kilkadziesiąt metrów za miastem [tj. Przysuchą - EP] zauważyliśmy, jak z lasu wyłania się grupa Niemców na drogę, którą jedziemy w stronę Gałek. [...] Dzieliło nas od nich nie więcej niż 150 m. Szybko uzgadniamy i jedziemy prosto na Niemców. Ja trzymam w kieszeniach odbezpieczone pistolety, Roman granaty. Wjeżdżamy między Niemców (było ich ze 150). [...] klnąc siarczyście schodzą nam z drogi na pole, grzebiąc się po pas w śniegu. Jednak nie usiłowali nas nawet legitymować.

Hubal - dobry człek, nic nie chciał za darmo
Intensywność wyjazdów wymagała częstego podkuwania koni. Oddział nie posiadał własnego kowala, korzystano z okolicznych kuźni, do których zajeżdżano najczęściej w nocy. Za usługi te, podobnie jak za wszystkie inne świadczone przez miejscową ludność, płacono z oddziałowej kasy. Jak wspominała Józefa Pluta z Gałek, [Hubal] Dobry człek był, ludzi nie krzywdził, ni jednego jajka, kawałka chleba od chłopa nie chciał za darmo. Pieniądze pochodziły z kasy pułkowej 110. rezerwowego pułku ułanów. (Później, już podczas pobytu w Hucisku, odnaleziono drugą, ukrytą jeszcze we wrześniu. Pozyskane w ten sposób 30 000 zł umożliwiło wypłatę żołdu. Nie wiadomo, niestety, jak wysoki był on w  przypadku oficerów i podoficerów, jednak szeregowi otrzymali po 20 zł.)
Otto Rudke
Egzystencja oddziału nie byłaby jednak możliwa, gdyby nie szeroka pomoc społeczeństwa. Ludność
okolicznych wsi, nierzadko sama uboga, chętnie dzieliła się z żołnierzami swoimi skromnymi zapasami, często nie przyjmując za to zapłaty. Wydatnie pomagały Hubalowi niektóre majątki, dostarczając m.in. furaż dla koni. W Drzewicy zorganizowano zbiórkę pieniężną, na czele której stanęli Stefan Wilczyński i małżeństwo Kobryniów. Uzbieraną w ten sposób sporą sumę przywiozła do Gałek pani Kobryń. Duże oparcie znalazł Oddział w Polskim Związki Powstańczym, organizacji działającej w Tomaszowie Mazowieckim. To z pewnością temat, zasługujący na osobny artykuł, tutaj jednak warto wspomnieć, że miesięczne koszty pomocy dla Hubalczyków wynosiły wówczas tomaszowskie podziemie 1000-2000 złotych. Pokrywane były ze składek miejscowego społeczeństwa.
Trudno też przecenić wsparcie, jakiego Hubalczykom udzielała służba leśna.  Jednym z przyjaciół oddziału był  leśniczy Otto Rudke, zamieszkały w osadzie Rozwady-Alfredów, niedaleko Gałek. Przekazał on oddziałowi dwa tysiące złotych oraz broń: 1 rkm, 1 ckm, 9 karabinów i kilka skrzynek amunicji.



Fotografie Hubalczyków pochodzą z albumu H. Sobierajskiego i A. Dyszyńskiego, Hubal, Warszawa 1997, s. 121 i 124.
Zdjęcie Ottona Rudkego pochodzi ze zbiorów Jacka Lombarskiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz